Od dziś szukajcie nas na WORDPRESSie... :)
piątek, 13 marca 2015
wtorek, 17 lutego 2015
Przepis na awaryjną słodycz - batony musli
Jeśli nie jesteś człowiekiem
cyborgiem to dam sobie lewą rękę uciąć, że nie raz naszła cię
ochota na coś słodkiego. W dzikim szale rzucałeś się na szafki w
kuchni i niezliczoną ilość razy otwierałeś lodówkę, a tam
witało cię tylko światło małej żaróweczki.
Jeśli chodzi o mnie to w takich sytuacjach przeważnie ląduję w „Stonce” i biorę z półki pierwszy lepszy
słodki badziew. No i kolejne jedzeniowe przestępstwo wpada do mojej
kartoteki.
Dlatego warto mieć przy
sobie jakąś awaryjną słodycz, zdrową ale i pyszną.
Spróbujcie tego!
BATONY MUSLI
- 0,4 kg płatków owsianych
- mix dowolnych orzechów (orzechy najlepiej pokruszyć ostrym nożem)
- sezam
- słonecznik
- suszone śliwki, morele (owoce również kroimy)
- żurawiny, rodzynki
- 4-5 łyżek miodu (jeśli nie mamy lejącego miodu to najlepiej rozpuścić go w kąpieli wodnej)
- 1 łyżka oleju kokosowego
- 2 jajka + 2 białka
- szczypta cynamonu
Całość mieszamy w misce a gotową
masę przekładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i dobrze uklepujemy.
Musli wkładamy do nagrzanego do 180°
piekarnika i pieczemy 20-25 min., aż do zarumienienia się masy.
Kiedy całość dobrze ostygnie kroimy
musli na batoniki.
I gotowe, można pałaszować, wpakować
dzieciom do szkoły i mężowi do pracy :)
środa, 4 lutego 2015
Na pierwszym planie, placki ziemniaczane!
Dzisiaj przepis na ekspresowe danie, iście klasyczne i polskie. Na pierwszym planie PLACKI ZIEMNIACZANE.
Ich smak i skład zależy od podniebienia smakosza, można zrobić je na słodko i wytrawnie, z wykorzystaniem sezonowych owoców i warzyw. Ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia kucharza/kuchareczki :)
Poniżej przepis na moją bardzo klasyczną wersję placków, podobne wychodziły spod rąk mojej mamy.
Składniki:
- 4 ziemniaki (bardziej wyszukana wersja: ścieramy dodatkowo marchewkę/cukinię/bakłażana/batata)
- pół cebuli
- 2 łyżki mąki pszennej bądź kukurydzianej
- 1 jajko
- szczypta soli i pieprzu (bardziej wyszukana wersja: bazylia/majeranek/tymianek, ważne żeby nie przedobrzyć)
Optymalne dodatki:
- jogurt naturalny lub śmietana homogenizowana 12%
- cukier puder
- dżem
- Ziemniaki obieramy i ścieramy na tarce o średnich i małych oczkach - ja ścieram mniej więcej pół na większych, pół na mniejszych bo większe kawałki idealnie się rumienią a "papka" pozwala na zachowanie odpowiedniej konsystencji całości.
- Poszatkowaną cebulę i jajko dodajemy do ziemniaków.
- Na koniec mąka i przyprawy.
- Ciasto wykładamy łyżką na patelnie, smażymy na dobrze rozgrzanym oleju rzepakowym.
- Gotowe placki odkładamy na papier ręcznikowy.
- Dobieramy odpowiednie dodatki, na które mamy ochotę i rozkładamy całość na talerzu.
Prościej się nie da!
*Najlepsze wychodzą te placki, które całą powierzchnią dotykały oleju, dlatego według mnie kapeczka raczej nam nie wystarczy. No aaaale na upartego można i zrobić wersję dietetyczną ;)
środa, 21 stycznia 2015
Babcia, babusia, babunia. Postać w ciepłej kamizelce i wełnianych skarpetach.
Wychowana w innych czasach, standardach
i tradycjach. Piekąca chruściki skąpane w słodkim cukrze pudrze.
Zakochana w swoich wnukach. Bogatsza o wianek siwych włosów,
doczekała się już dwoje prawnucząt i sześcioro wnucząt. Często
zmęczona, rozchorowana i marudna. Ale zawsze skłonna do pomocy.
Taka jest właśnie moja babcia.
Za dzieciaka mieszkaliśmy z dziadkami
w jednym domu, my na górze a babcia z dziadkiem piętro niżej.
Często zbiegaliśmy na dół skuszeni zapachem jakiś słodkości
lub wpychaliśmy się do łóżka babci kiedy dziadek szedł na
nockę. Babcia zawsze pozwalała oglądać do późna zakazane
programy, mrożące krew w żyłach „Ktokolwiek widział,
ktokolwiek wie” i „Magazyn kryminalny 997”. Zestrachana nie
mogłam potem zasnąć i kuliłam się w puchowej pierzynie, a obok
babcia chrapała jak niedźwiedź.
Jak każda babcia bywała upierdliwa do
granic wytrzymałości, bo wychowana w innych czasach nie mogła
zrozumieć „nas młodych”. Kiedy spod spodni wyłaniały mi się
gołe plecy babcia krzyczała, że na starość mnie pokręci i
wyjmowała z szafy wymaglowane podkoszulki. A ja uciekałam i
odwrzaskiwałam, że to „obciach na maxa” i marzłam na peronie
jak głupek. Do plecaka wpychała mi kanapki z wędliną i
śmierdzącym cheddarem, a na obiad zaciągała siłą, nie
przyjmując odmowy, bo w jej słowniku „nie jestem głodna”
zawsze znaczyło „mogę dokładkę?”.
Gdy jako nastolatka przyprowadzałam do
domu chłopaków babcia lustrowała ich z góry do dołu, robiła
wnikliwy wywiad sprawdzając czy to aby na pewno dobry kawaler dla
mnie. A ja przemycałam ich do pokoju i kazałam wymykać się
balkonem, z którego zeskakiwali obijając sobie tyłki. Bałam się
co babcia sobie pomyśli, rozgniewa się czy zgani. Ale ona zawsze
wiedziała i milczała, skarżyła się potem mojej mamie i myślę,
że nieraz padało klasyczne „Jak ty ją wychowałaś?”.
Mmm... A jakie piękne warkocze i koki potrafiła wyczarować na moich włosach. I guzik przyszyć, szalik wydziergać. Prawdziwa babcia!
Dzisiaj jej dzień więc odwiedziłam
ją z paczką fusiastej kawy i konfiturą z orzechami. Na pewno nie
tak dobrą jak ta, którą robi sama.
wtorek, 13 stycznia 2015
Kupa żalu do matek - cz. 2
Bardzo
szybko się wkurzam, irytuję, stresuję. Jeszcze szybciej zniechęcam
i rezygnuje.
Tak
często powstają moje wpisy - pod przypływem świeżych emocji. Z
większości z nich jestem bardzo zadowolona, niestety nie z
ostatniego, który pojawił się na moim blogu, bo „Kupę żalu do matek - cz. 1” napisałabym dziś trochę inaczej.
Odetchnęłam
i spojrzałam na sprawę z dystansu, jednym okiem zmieniając się na
chwilę w niematkę. Żeby ocenić sytuację, w której była Pani
Agnieszka (autorka felietonu „Pampers z niespodzianką”) trzeba
zrozumieć obie ze stron – matkę, która znalazła się w
podbramkowej sytuacji i widza, który przyszedł zasmakować się we
włoskiej kuchni. Ja nie zmieniłabym Apolonii pieluchy na oczach
nieznanych mi osób, a już na pewno nie wpadłabym na taki pomysł w
restauracji. Jestem z tych mam, które również nie wyciągnęłyby
piersi na stół aby nakarmić swojego niemowlaka – muszę jednak
dodać, że podziwiam matki karmiące publicznie ale w sposób
dyskretny, ich widok mnie w ogóle nie razi, raczej fascynuję i
rozczula. Owszem, zdarzało mi się karmić Apolonię w parku ale
tylko w odludnionym jego fragmencie i z tetrą zarzuconą na ramię.
Nie lubiłam tego robić ale mały człowiek nie dawał mi wyboru, bo
Pola chłonęła moje mleko jak powietrze i najchętniej w ogóle nie
rozstawałaby się ze swoim piersiowym karmidłem. Mimo to jakoś
przeszłam przez ten etap i w ogóle nie wspominam go z boleścią w
sercu czy ograniczeniem mnie jako człowieka.
Ale
wracając do głównego bohatera – pampersa, mam kilka wyjść z
patowej sytuacji, tak aby widz był syty a i matka cała.
- ZNANE I BEZPIECZNEJeśli gdzieś wychodzimy to staramy się szukać miejsc z przewijakiem w pobliżu, tyczy się to spaceru, zakupów czy wyjścia do knajpy. Czasem ciężko jest ustalić co zastaniemy w łazience dlatego nie ukrywam, że warto odwiedzać sprawdzone i znane nam miejsca. Taka już rola rodzica, że dzień podporządkowuje się potrzebom dziecka, więc romantyczne kolacje w wyszukanych lokalach zostawmy może na później.
- AUTOGdybym jednak znalazła się we wspomnianej sytuacji pewnie wzięłabym małą pod pachę i pognała z nią na tylne siedzenie auta. Zdarzało mi się zmieniać tam pieluchę i wiem, że przy odrobinie gimnastyki i kreatywności można to jakoś ogarnąć, a auto nasze nie należy do największych.
- WÓZEKJeśli nie mamy auta i utknęliśmy w bezprzewijakowym miejscu to zawsze możemy wsadzić dziecko do wózka, podjechać do toalety i tam w spokoju pozbyć się smrodkowego ładunku. W gondoli zmienimy pieluchę bez większego problemu, a i w spacerówce też da się zrobić, nie takie pożary się gasiło ;)
- O OŁ...Może być i tak, że nie zabraliśmy ani auta, ani wózka (dobrze, że dziecka nie zapomnieliśmy!;)). Radzę Ci matko-polko zawsze mieć przy sobie duży, jednorazowy podkład do przewijania. Kosztuje grosze a rozkładając go na blacie lub łazienkowej podłodze uprzednio wyłożonej papierowymi ręcznikami zminimalizuje kontakt dziecka z zarazkami. Dla mnie to jednak sposób ostateczny i wolałabym nigdy nie musieć z niego korzystać.
Chciałabym
żeby każdy restaurator pomyślał o matkach i zamontował na
odchodne jeden przewijak w toalecie. Chciałabym żeby w Polsce
zmienianie pieluchy było akceptowalne w sposób europejski, gdzie
nikogo to nie dziwi i nie obrzydza. A najbardziej to bym chciała aby
moje dziecko kupy produkowało tylko w domu. Ale nie zawsze mamy to
czego byśmy chcieli dlatego matki i niematki muszą nauczyć się ze
sobą żyć, tolerując i szanując się nawzajem.
Niematkom
podpowiem jedynie, że ciężko jest być matką, bo próbując
jednocześnie sprostać wymaganiom swojego dziecka i społeczeństwa
brakuje im czasu i sił na ogarnięcie własnego bycia w komforcie.
Argument „sama chciałaś tego dziecka” jest dla mnie
niesprawiedliwy i krzywdzący, pokazuję jak bardzo, my Polacy, nie
potrafimy wczuć się w sytuację drugiej osoby. Artykuł Pani
Agnieszki obnażył to jak łatwo przychodzi nam ocenianie i
oczernianie innych, bo za mało mamy w sobie empatii i tolerancji.
I
tyle i już. Temat wyczerpany.
czwartek, 8 stycznia 2015
Kupa żalu do matek - cz. 1
W
sieci toczy się afera kupowa. Nikt nie umarł, nikt tu nie jest
sławny, nikt nie dorobił sobie trzeciej nogi i nie przyleciał z
kosmosu. A mimo to akcja nabiera rozpędu a mała kupka urosła do
wielkości wielkiego kałowego wulkanu wybuchającego smrodem wśród
matek.
Wszystko
zaczęło się od tekstu „Pampers
z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom” autorstwa
Agnieszki Kublik, która byłą świadkiem jak matka zmieniała
dziecku pampersa w włoskiej restauracji w Warszawie. Szczegóły
znajdziecie TU.
Przeczytałam
i wkurzyłam się diabelni (choć paść powinno tu ostrzejsze
sformułowanie). Niestety ale nie jestem w stanie przewidzieć kiedy
moje dziecko zostanie dopadnięte przez potrzebę fizjologiczną
grubszego kalibru, a „zawczasu” pieluchy zmienić się nie da.
Być może wy macie inne doświadczenia, być może potraficie
załatwić się na zapas i też uczycie tego swoje dzieci. Jeśli tak
to czekam na wskazówki, bo zaufajcie mi, nie jest dla mnie niczym
przyjemnym wąchanie pupy swojego dziecka w miejscu publicznym żeby
sprawdzić czy nie ma tam dla mnie niespodzianki. Nie jest również
dla mnie rozrywką szukanie po całym mieście przewijaka (tu
serdecznie pozdrawiam Sopot gdzie wejście do windy w publicznej
toalecie zastawione jest automatami do kawy) bądź co gorsza
zmienianie dziecku pampersa na podłodze w restauracyjnej toalecie.
Denerwuje
mnie kiedy ktoś wypowiada się o dzieciach jak o podgatunku, którego
nie powinno się wprowadzać w wybrane miejsca. Do restauracji nie –
bo szybko się nudzą, do hotelu nie – bo płaczą za ścianą, do
parku nie – bo straszą gołębie, do ZOO nie – bo płoszą
zwierzęta. Paranoja paranoi! Lepiej w tym kraju traktuje się Yorki,
które schowane za płaszczem swojej Pani nabierają ludzkich praw. I
dobrze, bo choć psów nie lubię, to nie przeszkadza mi to, że są
obecne w moim życiu.
Przez
osoby jak Pani Agnieszka wbrew sobie wstydzę się tego, że jestem
matką. Kiedy Apolonia zaczyna marudzić w miejscu publicznym szybko
biorę ją na ręce żeby się nie rozpłakała. Kiedy w pobliżu nie
ma przewijaka wpadam w paniczną gorączkę. Boję się, że ja lub
moje dziecko zrobimy coś nieakceptowalnego społecznie. Ale kiedy
ktoś w pociągu rzuca kurwikami jak przecinkami to wszystko jest ok.
Kiedy mężczyzna obsikuje drzewo w parku, bo akurat natchnęło go
aby oddać mocz, wszystko jest ok. Kiedy jakiś dżolero opowiada jak
to wybzykał przez weekend pół dyskoteki, jest ok, nikogo to nie
razi, nikt o tym nie piszę. Ale kupa w restauracji? Skandal i
niedowierzanie!
Mimo
strachu nie dam się zamknąć z moim dzieckiem w domu, bo moim
zadaniem jest pokazywać mu cały Świat, nie tylko ten ograniczony
płotkiem na placach zabaw. Nie karze nikomu mieć dzieci, niektórzy
nawet nie powinny się do tego zabierać, ale uważam, że odrobina
empatii jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Często
lincz na matkach odbywa się przez niematki, a dla mnie to tak jakbym
prawiła morały o życiu w celibacie – Nie znam się, to się nie
wypowiadam. Nie doświadczyłam czegoś to nie głoszę o tym prawd.
Aha...
I w ramach oświecenia, pampers nie jest tylko kolorowym opakowaniem
na pupkę, które widzimy w reklamach – zdradzę wam w tajemnicy,
że tak naprawdę to zbiornik na śmierdzący ładunek (Bóg mi
świadkiem, że śmierdzący!) kup i sików. A słodkie, malutkie
bobaski o zaróżowionych policzkach również doświadczają
potrzeby wydalania i umiejętność tą demonstrują już pierwszego
dnia na świecie. Tak więc kupa jest z nami od zawsze.
niedziela, 4 stycznia 2015
Macierzyństwo w kolorze blue
Nie znam bloga, na
którym matka pokazałaby Światu swoje dziecko płaczące nad
obiadem, umazane błotem na jesiennym spacerze czy rozwrzeszczane
leżące na środku sklepu. Być może zdjęć tych nie ma bo matka z
twarzą zakrytą dłońmi właśnie walczy ze sobą żeby nie
wybuchnąć i nie zalać się łzami. A być może nikt nie chcę
pokazywać innym swojej bezsilności.
Dookoła mnie fotografie
uśmiechniętych okrągłych buziek opatulonych kolorowymi
czapeczkami. Maluszki siedzące w foteliku do karmienia, jedzące
jakiś indyczy rosołek i masujące się po brzuszku „Mmm...
Mamusiu, jakie to dobre!”. Niemowlaczek słodko śpiący na
brzuszku z twarzą wtuloną w mięciusią podusie.
Ale wciśnijmy na chwilę
przewijanie i zobaczmy to z innej perspektywy.
Scena 1.
Mama szykuję się do
bitwy. Rajstopy, skarpetki, kozaki, kombinezon, czapka, rękawiczki,
szalik, krem na mróz. Wyposażona tylko w jedną linie obrony
„argument dobrej zabawy” podchodzi do swojej córeczki.
- Kochanie, teraz się ubierzemy i pójdziemy na spacer. Będziemy się super bawić na śniegu!
- Nie! - Odpowiada zdecydowanym głosem słodka blondyneczka. I tak rozpoczyna się wojna.
15 minut walki, słownej
i fizycznej. Mama spocona jak na partii squasha, córka czerwona i
zgrzana jak burak w piekarniku. W końcu wychodzą z domu, obie
potrzebują czasu żeby ochłonąć. Kiedy sytuacja się stabilizuję
matka bierze oddech i strzela słodką fotografię z córeczką.
„Kochamy zimę ☃❤” głosi podpis na fotografii.
Scena 2.
Poranek spędzony przy
garach. Ekologiczne warzywka, zdobyte dnia poprzedniego na
targowisku, pachną aż u sąsiadów i nawet indyk jakby uśmiechał
się z garnka „Zjedźcie mnie, jestem taki pyszny!”. Ale mama już
wie, że jedzenie jest jak ruletka. Nakłada ostrożnie porcję
swojego wyrobu do miseczki, nie za dużo marchewki bo kolor się nie
spodoba, nie za mało pietruszki bo będzie mdłe, idealna proporcja
warzyw do płynu zachowana. Sprawdza temperaturę i przygotowuje
fotelik do karmienia, sadza malucha na szczycie i najsłodszym
głosem jaki umie z siebie wydobyć zachęca go do jedzenia.
- Zobacz jaki pyszny rosołek mama przygotowała... - zbliża się łyżeczką w kierunku buzi malucha - ...i warzywka takie słodkie, kolorowe. - I jeps! Łyżka ląduje na ziemi, mama cała w rosołowych barwach. Synek przecząco macha głową i krzyczy „Nie, nie nie!”. Hmmm... Wygląda na to, że jeść nie będzie.
To tylko kilka z
przykładów codziennych bitw jakie toczą matki. Ale relacji z nich
nie zobaczycie na maminym blogu. Bo blogi są lukrowe, ociekające
nadludzką cierpliwością i rodzinnym ciepłem. Tatusiowie są
skorzy do niesienia pomocy, a matki są wiecznie zadowolone, piękne
i umalowane. I zawsze mają czas na ogolenie obu nóg, bo kiedy one
zajmują się sobą ich dzieci grzecznie bawią się drewnianymi
zabawkami w swoim pokoiku. Nie zrozumcie mnie źle, takie blogi
pięknie się czyta i ogląda, miło się do nich wraca. Ale czasem,
kiedy moja córka wyssie ze mnie całą energię, kiedy po dniu
pełnym przegranych bitw słaniam się z nóg, i jedyne o czym marzę
to wanna wypełniona gorącą wodą pełną bąbelków, dobrze byłoby
dowiedzieć się, że ktoś czuje to samo co ja, doznaje tych samych
urazów emocjonalnych i tak samo sflakowanym rodzicem staje się
wieczorem.
Kiedy ona pada padam i ja. |
Ot taki marudzący wpis,
dla wszystkich, którzy chcą podreperować trochę swoje zdanie o
sobie i swojej roli jako rodzica. Bo każda mamy bywa omylna i
zmęczona, wpadająca w nastrój blue.
Subskrybuj:
Posty (Atom)