środa, 21 stycznia 2015

Babcia, babusia, babunia. Postać w ciepłej kamizelce i wełnianych skarpetach.

Wychowana w innych czasach, standardach i tradycjach. Piekąca chruściki skąpane w słodkim cukrze pudrze. Zakochana w swoich wnukach. Bogatsza o wianek siwych włosów, doczekała się już dwoje prawnucząt i sześcioro wnucząt. Często zmęczona, rozchorowana i marudna. Ale zawsze skłonna do pomocy. Taka jest właśnie moja babcia.


Za dzieciaka mieszkaliśmy z dziadkami w jednym domu, my na górze a babcia z dziadkiem piętro niżej. Często zbiegaliśmy na dół skuszeni zapachem jakiś słodkości lub wpychaliśmy się do łóżka babci kiedy dziadek szedł na nockę. Babcia zawsze pozwalała oglądać do późna zakazane programy, mrożące krew w żyłach „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” i „Magazyn kryminalny 997”. Zestrachana nie mogłam potem zasnąć i kuliłam się w puchowej pierzynie, a obok babcia chrapała jak niedźwiedź.




Jak każda babcia bywała upierdliwa do granic wytrzymałości, bo wychowana w innych czasach nie mogła zrozumieć „nas młodych”. Kiedy spod spodni wyłaniały mi się gołe plecy babcia krzyczała, że na starość mnie pokręci i wyjmowała z szafy wymaglowane podkoszulki. A ja uciekałam i odwrzaskiwałam, że to „obciach na maxa” i marzłam na peronie jak głupek. Do plecaka wpychała mi kanapki z wędliną i śmierdzącym cheddarem, a na obiad zaciągała siłą, nie przyjmując odmowy, bo w jej słowniku „nie jestem głodna” zawsze znaczyło „mogę dokładkę?”.



Gdy jako nastolatka przyprowadzałam do domu chłopaków babcia lustrowała ich z góry do dołu, robiła wnikliwy wywiad sprawdzając czy to aby na pewno dobry kawaler dla mnie. A ja przemycałam ich do pokoju i kazałam wymykać się balkonem, z którego zeskakiwali obijając sobie tyłki. Bałam się co babcia sobie pomyśli, rozgniewa się czy zgani. Ale ona zawsze wiedziała i milczała, skarżyła się potem mojej mamie i myślę, że nieraz padało klasyczne „Jak ty ją wychowałaś?”.

Mmm... A jakie piękne warkocze i koki potrafiła wyczarować na moich włosach. I guzik przyszyć, szalik wydziergać. Prawdziwa babcia!


Dzisiaj jej dzień więc odwiedziłam ją z paczką fusiastej kawy i konfiturą z orzechami. Na pewno nie tak dobrą jak ta, którą robi sama.

wtorek, 13 stycznia 2015

Kupa żalu do matek - cz. 2

Bardzo szybko się wkurzam, irytuję, stresuję. Jeszcze szybciej zniechęcam i rezygnuje.
Tak często powstają moje wpisy - pod przypływem świeżych emocji. Z większości z nich jestem bardzo zadowolona, niestety nie z ostatniego, który pojawił się na moim blogu, bo „Kupę żalu do matek - cz. 1” napisałabym dziś trochę inaczej.


Odetchnęłam i spojrzałam na sprawę z dystansu, jednym okiem zmieniając się na chwilę w niematkę. Żeby ocenić sytuację, w której była Pani Agnieszka (autorka felietonu „Pampers z niespodzianką”) trzeba zrozumieć obie ze stron – matkę, która znalazła się w podbramkowej sytuacji i widza, który przyszedł zasmakować się we włoskiej kuchni. Ja nie zmieniłabym Apolonii pieluchy na oczach nieznanych mi osób, a już na pewno nie wpadłabym na taki pomysł w restauracji. Jestem z tych mam, które również nie wyciągnęłyby piersi na stół aby nakarmić swojego niemowlaka – muszę jednak dodać, że podziwiam matki karmiące publicznie ale w sposób dyskretny, ich widok mnie w ogóle nie razi, raczej fascynuję i rozczula. Owszem, zdarzało mi się karmić Apolonię w parku ale tylko w odludnionym jego fragmencie i z tetrą zarzuconą na ramię. Nie lubiłam tego robić ale mały człowiek nie dawał mi wyboru, bo Pola chłonęła moje mleko jak powietrze i najchętniej w ogóle nie rozstawałaby się ze swoim piersiowym karmidłem. Mimo to jakoś przeszłam przez ten etap i w ogóle nie wspominam go z boleścią w sercu czy ograniczeniem mnie jako człowieka.
Ale wracając do głównego bohatera – pampersa, mam kilka wyjść z patowej sytuacji, tak aby widz był syty a i matka cała.

  1. ZNANE I BEZPIECZNE
    Jeśli gdzieś wychodzimy to staramy się szukać miejsc z przewijakiem w pobliżu, tyczy się to spaceru, zakupów czy wyjścia do knajpy. Czasem ciężko jest ustalić co zastaniemy w łazience dlatego nie ukrywam, że warto odwiedzać sprawdzone i znane nam miejsca. Taka już rola rodzica, że dzień podporządkowuje się potrzebom dziecka, więc romantyczne kolacje w wyszukanych lokalach zostawmy może na później.
  2. AUTO
    Gdybym jednak znalazła się we wspomnianej sytuacji pewnie wzięłabym małą pod pachę i pognała z nią na tylne siedzenie auta. Zdarzało mi się zmieniać tam pieluchę i wiem, że przy odrobinie gimnastyki i kreatywności można to jakoś ogarnąć, a auto nasze nie należy do największych.
  3. WÓZEK
    Jeśli nie mamy auta i utknęliśmy w bezprzewijakowym miejscu to zawsze możemy wsadzić dziecko do wózka, podjechać do toalety i tam w spokoju pozbyć się smrodkowego ładunku. W gondoli zmienimy pieluchę bez większego problemu, a i w spacerówce też da się zrobić, nie takie pożary się gasiło ;)
  4. O OŁ...
    Może być i tak, że nie zabraliśmy ani auta, ani wózka (dobrze, że dziecka nie zapomnieliśmy!;)). Radzę Ci matko-polko zawsze mieć przy sobie duży, jednorazowy podkład do przewijania. Kosztuje grosze a rozkładając go na blacie lub łazienkowej podłodze uprzednio wyłożonej papierowymi ręcznikami zminimalizuje kontakt dziecka z zarazkami. Dla mnie to jednak sposób ostateczny i wolałabym nigdy nie musieć z niego korzystać.

Chciałabym żeby każdy restaurator pomyślał o matkach i zamontował na odchodne jeden przewijak w toalecie. Chciałabym żeby w Polsce zmienianie pieluchy było akceptowalne w sposób europejski, gdzie nikogo to nie dziwi i nie obrzydza. A najbardziej to bym chciała aby moje dziecko kupy produkowało tylko w domu. Ale nie zawsze mamy to czego byśmy chcieli dlatego matki i niematki muszą nauczyć się ze sobą żyć, tolerując i szanując się nawzajem.
Niematkom podpowiem jedynie, że ciężko jest być matką, bo próbując jednocześnie sprostać wymaganiom swojego dziecka i społeczeństwa brakuje im czasu i sił na ogarnięcie własnego bycia w komforcie. Argument „sama chciałaś tego dziecka” jest dla mnie niesprawiedliwy i krzywdzący, pokazuję jak bardzo, my Polacy, nie potrafimy wczuć się w sytuację drugiej osoby. Artykuł Pani Agnieszki obnażył to jak łatwo przychodzi nam ocenianie i oczernianie innych, bo za mało mamy w sobie empatii i tolerancji.
I tyle i już. Temat wyczerpany.





czwartek, 8 stycznia 2015

Kupa żalu do matek - cz. 1

W sieci toczy się afera kupowa. Nikt nie umarł, nikt tu nie jest sławny, nikt nie dorobił sobie trzeciej nogi i nie przyleciał z kosmosu. A mimo to akcja nabiera rozpędu a mała kupka urosła do wielkości wielkiego kałowego wulkanu wybuchającego smrodem wśród matek.

Wszystko zaczęło się od tekstu „Pampers z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom” autorstwa Agnieszki Kublik, która byłą świadkiem jak matka zmieniała dziecku pampersa w włoskiej restauracji w Warszawie. Szczegóły znajdziecie TU.

Przeczytałam i wkurzyłam się diabelni (choć paść powinno tu ostrzejsze sformułowanie). Niestety ale nie jestem w stanie przewidzieć kiedy moje dziecko zostanie dopadnięte przez potrzebę fizjologiczną grubszego kalibru, a „zawczasu” pieluchy zmienić się nie da. Być może wy macie inne doświadczenia, być może potraficie załatwić się na zapas i też uczycie tego swoje dzieci. Jeśli tak to czekam na wskazówki, bo zaufajcie mi, nie jest dla mnie niczym przyjemnym wąchanie pupy swojego dziecka w miejscu publicznym żeby sprawdzić czy nie ma tam dla mnie niespodzianki. Nie jest również dla mnie rozrywką szukanie po całym mieście przewijaka (tu serdecznie pozdrawiam Sopot gdzie wejście do windy w publicznej toalecie zastawione jest automatami do kawy) bądź co gorsza zmienianie dziecku pampersa na podłodze w restauracyjnej toalecie.
Denerwuje mnie kiedy ktoś wypowiada się o dzieciach jak o podgatunku, którego nie powinno się wprowadzać w wybrane miejsca. Do restauracji nie – bo szybko się nudzą, do hotelu nie – bo płaczą za ścianą, do parku nie – bo straszą gołębie, do ZOO nie – bo płoszą zwierzęta. Paranoja paranoi! Lepiej w tym kraju traktuje się Yorki, które schowane za płaszczem swojej Pani nabierają ludzkich praw. I dobrze, bo choć psów nie lubię, to nie przeszkadza mi to, że są obecne w moim życiu.
Przez osoby jak Pani Agnieszka wbrew sobie wstydzę się tego, że jestem matką. Kiedy Apolonia zaczyna marudzić w miejscu publicznym szybko biorę ją na ręce żeby się nie rozpłakała. Kiedy w pobliżu nie ma przewijaka wpadam w paniczną gorączkę. Boję się, że ja lub moje dziecko zrobimy coś nieakceptowalnego społecznie. Ale kiedy ktoś w pociągu rzuca kurwikami jak przecinkami to wszystko jest ok. Kiedy mężczyzna obsikuje drzewo w parku, bo akurat natchnęło go aby oddać mocz, wszystko jest ok. Kiedy jakiś dżolero opowiada jak to wybzykał przez weekend pół dyskoteki, jest ok, nikogo to nie razi, nikt o tym nie piszę. Ale kupa w restauracji? Skandal i niedowierzanie!

Mimo strachu nie dam się zamknąć z moim dzieckiem w domu, bo moim zadaniem jest pokazywać mu cały Świat, nie tylko ten ograniczony płotkiem na placach zabaw. Nie karze nikomu mieć dzieci, niektórzy nawet nie powinny się do tego zabierać, ale uważam, że odrobina empatii jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Często lincz na matkach odbywa się przez niematki, a dla mnie to tak jakbym prawiła morały o życiu w celibacie – Nie znam się, to się nie wypowiadam. Nie doświadczyłam czegoś to nie głoszę o tym prawd.



Aha... I w ramach oświecenia, pampers nie jest tylko kolorowym opakowaniem na pupkę, które widzimy w reklamach – zdradzę wam w tajemnicy, że tak naprawdę to zbiornik na śmierdzący ładunek (Bóg mi świadkiem, że śmierdzący!) kup i sików. A słodkie, malutkie bobaski o zaróżowionych policzkach również doświadczają potrzeby wydalania i umiejętność tą demonstrują już pierwszego dnia na świecie. Tak więc kupa jest z nami od zawsze. 


niedziela, 4 stycznia 2015

Macierzyństwo w kolorze blue

Nie znam bloga, na którym matka pokazałaby Światu swoje dziecko płaczące nad obiadem, umazane błotem na jesiennym spacerze czy rozwrzeszczane leżące na środku sklepu. Być może zdjęć tych nie ma bo matka z twarzą zakrytą dłońmi właśnie walczy ze sobą żeby nie wybuchnąć i nie zalać się łzami. A być może nikt nie chcę pokazywać innym swojej bezsilności.

Dookoła mnie fotografie uśmiechniętych okrągłych buziek opatulonych kolorowymi czapeczkami. Maluszki siedzące w foteliku do karmienia, jedzące jakiś indyczy rosołek i masujące się po brzuszku „Mmm... Mamusiu, jakie to dobre!”. Niemowlaczek słodko śpiący na brzuszku z twarzą wtuloną w mięciusią podusie.
Ale wciśnijmy na chwilę przewijanie i zobaczmy to z innej perspektywy.


      Scena 1.
Mama szykuję się do bitwy. Rajstopy, skarpetki, kozaki, kombinezon, czapka, rękawiczki, szalik, krem na mróz. Wyposażona tylko w jedną linie obrony „argument dobrej zabawy” podchodzi do swojej córeczki.
  • Kochanie, teraz się ubierzemy i pójdziemy na spacer. Będziemy się super bawić na śniegu!
  • Nie! - Odpowiada zdecydowanym głosem słodka blondyneczka. I tak rozpoczyna się wojna.
15 minut walki, słownej i fizycznej. Mama spocona jak na partii squasha, córka czerwona i zgrzana jak burak w piekarniku. W końcu wychodzą z domu, obie potrzebują czasu żeby ochłonąć. Kiedy sytuacja się stabilizuję matka bierze oddech i strzela słodką fotografię z córeczką. „Kochamy zimę ☃❤głosi podpis na fotografii.

     Scena 2.
Poranek spędzony przy garach. Ekologiczne warzywka, zdobyte dnia poprzedniego na targowisku, pachną aż u sąsiadów i nawet indyk jakby uśmiechał się z garnka „Zjedźcie mnie, jestem taki pyszny!”. Ale mama już wie, że jedzenie jest jak ruletka. Nakłada ostrożnie porcję swojego wyrobu do miseczki, nie za dużo marchewki bo kolor się nie spodoba, nie za mało pietruszki bo będzie mdłe, idealna proporcja warzyw do płynu zachowana. Sprawdza temperaturę i przygotowuje fotelik do karmienia, sadza malucha na szczycie i najsłodszym głosem jaki umie z siebie wydobyć zachęca go do jedzenia.
  • Zobacz jaki pyszny rosołek mama przygotowała... - zbliża się łyżeczką w kierunku buzi malucha - ...i warzywka takie słodkie, kolorowe. - I jeps! Łyżka ląduje na ziemi, mama cała w rosołowych barwach. Synek przecząco macha głową i krzyczy „Nie, nie nie!”. Hmmm... Wygląda na to, że jeść nie będzie.

To tylko kilka z przykładów codziennych bitw jakie toczą matki. Ale relacji z nich nie zobaczycie na maminym blogu. Bo blogi są lukrowe, ociekające nadludzką cierpliwością i rodzinnym ciepłem. Tatusiowie są skorzy do niesienia pomocy, a matki są wiecznie zadowolone, piękne i umalowane. I zawsze mają czas na ogolenie obu nóg, bo kiedy one zajmują się sobą ich dzieci grzecznie bawią się drewnianymi zabawkami w swoim pokoiku. Nie zrozumcie mnie źle, takie blogi pięknie się czyta i ogląda, miło się do nich wraca. Ale czasem, kiedy moja córka wyssie ze mnie całą energię, kiedy po dniu pełnym przegranych bitw słaniam się z nóg, i jedyne o czym marzę to wanna wypełniona gorącą wodą pełną bąbelków, dobrze byłoby dowiedzieć się, że ktoś czuje to samo co ja, doznaje tych samych urazów emocjonalnych i tak samo sflakowanym rodzicem staje się wieczorem.

Kiedy ona pada padam i ja. 


Ot taki marudzący wpis, dla wszystkich, którzy chcą podreperować trochę swoje zdanie o sobie i swojej roli jako rodzica. Bo każda mamy bywa omylna i zmęczona, wpadająca w nastrój blue.