czwartek, 5 czerwca 2014

Pierwsza epidemia

Była sobie raz chora mama. Prychała i smarkała, aż pewnego wieczoru, podczas karmienia głośno kichnęła, a małe kropelki napakowane zarazkami przeskoczyły na wszystkich domowników.
I właśnie tak zaczęła się rodzinna epidemia...

Oczywiście historia nie jest aż tak dosłowna, ale faktycznie sporo w niej prawdy. No i nie da się ukryć, że to właśnie ja zostałam pacjentem zero naszego domu.
Mimo że Apolonia przez cały tydzień gorączkowała i charczała jak rasowy gruźlik to muszę przyznać, że bardzo dzielnie poradziła sobie z chorobą. Przy inhalacjach dostawała wesołej głupawki, a łykając kwaśny Cebion oblizywała się jakby właśnie zjadła lody czekoladowe.
(szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o jej tacie ;))

Dzielny tata podczas inhalacyjnej akcji


Jedyne co w tej całej sytuacji przerasta każdego rodzica to to jak nieudolna jest nasza służba zdrowia. Bo jeśli przychodzisz do przychodni z córą, która ma 38º, a zmęczona życiem lekarka oznajmia, że nie jest nawet w stanie zajrzeć jej do ucha i wysyła cię z tym małym rozwrzeszczanym człowieczkiem na SOR, to chyba coś tu jest nie tak

Na szczęście zawsze sprawdza się telefon do przyjaciela czyli do pediatry, który ogarnia wizyty domowe. My trafiliśmy na wyjątkowo kompetentną lekarkę, która jako jedyna zrobiła z nami porządny, szczegółowy wywiad i zbadała małą od stóp do uszu właśnie. I tak ominęły nas zbędna wycieczka do szpitala napakowanego zarazkami a my poczuliśmy, że jesteśmy w dobrych rękach, i co najważniejsze Pola polubiła Panią doktor.
No i co, można? Można!

Szkoda tylko, że portfel jakby stracił na grubości po takiej wizycie.. ;]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz