Była sobie raz chora
mama. Prychała i smarkała, aż pewnego wieczoru, podczas karmienia głośno kichnęła, a małe kropelki napakowane zarazkami
przeskoczyły na wszystkich domowników.
I właśnie tak zaczęła
się rodzinna epidemia...
Oczywiście historia nie
jest aż tak dosłowna, ale faktycznie sporo w niej prawdy. No i nie
da się ukryć, że to właśnie ja zostałam pacjentem zero naszego
domu.
Mimo że Apolonia przez
cały tydzień gorączkowała i charczała jak rasowy gruźlik to
muszę przyznać, że bardzo dzielnie poradziła sobie z chorobą.
Przy inhalacjach dostawała wesołej głupawki, a łykając kwaśny
Cebion oblizywała się jakby właśnie zjadła lody czekoladowe.
(szkoda, że tego samego
nie można powiedzieć o jej tacie ;))
Jedyne co w tej całej
sytuacji przerasta każdego rodzica to to jak nieudolna jest nasza służba
zdrowia. Bo jeśli przychodzisz do przychodni z córą, która ma 38º,
a zmęczona życiem lekarka oznajmia, że nie jest nawet w stanie
zajrzeć jej do ucha i wysyła cię z tym małym rozwrzeszczanym
człowieczkiem na SOR, to chyba coś tu jest nie tak.
Na szczęście
zawsze sprawdza się telefon do przyjaciela czyli do pediatry, który
ogarnia wizyty domowe. My trafiliśmy na wyjątkowo kompetentną
lekarkę, która jako jedyna zrobiła z nami porządny, szczegółowy
wywiad i zbadała małą od stóp do uszu właśnie. I tak ominęły nas zbędna wycieczka do
szpitala napakowanego zarazkami a my poczuliśmy, że jesteśmy w
dobrych rękach, i co najważniejsze Pola polubiła Panią
doktor.
No i co, można? Można!
Szkoda
tylko, że portfel jakby stracił na grubości po takiej wizycie.. ;]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz